niedziela, 11 sierpnia 2013

2.  Jak bardzo głupim trzeba być, żeby nie rozpoznać Bartka Kurka?


 -Myślę że możemy już przejść do twojego pokoju, Michalino – z otępienia wyrwał mnie głos dyrektorki. – Podziękuj panu Kurkowi za pomoc i chodźmy.
-Dziękuję panu – mruknęłam, aby móc się już od niego uwolnić. Nie mogłam uwierzyć, jak bardzo głupim trzeba być, żeby nie rozpoznać Bartka Kurka, jednego z najlepszych siatkarzy w Polsce. Przecież moje głupiutkie koleżanki z drużyny zawsze się nim zachwycały. Nim, i jeszcze jakimiś dwoma… Bodajże Karolem Wroną i Andrzejem Kłosem, czy jakoś tak. Może to dlatego, że nigdy nie byłam taka jak one, nie potrafiłam się też zachwycać czołowymi siatkarzami. Taka była prawda: tkwiłam w drużynie na siłę.
-Ależ nie trzeba się od razu żegnać, ten wózek jest naprawdę ciężki i spokojnie mogę odprowadzić Michalinę do pokoju – Kurek uśmiechnął się ujmująco do kobiety. Chwilę porozmawiali na osobności i po chwili zapadł werdykt.
-W porządku. Michalino, to twoje klucze. Zajmiesz pokój 202, masz też osobną łazienkę i garderobę, myślę że ci się tam spodoba – no proszę, czyli jednak mamusia się postarała… Nie wiem co bym zrobiła, gdybym musiała dzielić choćby łazienkę. Poczłapałam za Kurkiem w kierunku windy. Nie mogłam się zdobyć na to, aby się odezwać. Pod drzwi mojego pokoju dotarliśmy w niemal całkowitej ciszy. Dopiero wkładając klucz do zamka przypomniałam sobie, że wypadałoby podziękować.
-Hm, więc… dziękuję panu za trud – wyjąkałam.
-Nie masz za co dziękować. I przestań mi z tym panem, bo za siebie nie ręczę. Aż taki stary jestem? – uśmiechnął się filuternie – Bartek jestem – powiedział stanowczo i wyciągnął w moją stronę rękę.
-Michalina – chcąc, nie chcąc uśmiechnęłam się.
-Więc, czy mogę…
-…nie zaczyna się zdania od ‘więc’ – przerwałam mu.
-Co? – spytał zdezorientowany.
-Nie ‘co’, tylko ‘proszę’ – wystawiłam język.
-Tak pogrywasz? – mężczyzna pochylił się i zaczął mnie łaskotać… nie wyszło mu, bo oprócz pleców i stóp nie miałam łaskotek.
-Dobra, możesz przestać i pogadamy jak dorośli? Trochę chciałabym się rozpakować – nie powiedziałam mu, że najchętniej zwiałabym stamtąd w podskokach. Chciałam jak najszybciej zakończyć rozmowę, a nie dodatkowo ją przedłużać.
-Niech będzie – westchnął, robiąc  przy tym minę męczennika. – Mogę zdać ci jedno pytanie?
-Właśnie to zrobiłeś, ale pozwalam na jeszcze jedno – uśmiechnęłam się szczerze. Facet wydawał się być w porządku.
-Pani Judyta wspomniała na dole, że grasz w siatkówkę. Może to głupie pytanie, ale dlaczego nie zaczęłaś się zachowywać jak inne fanki? – spytał.
-Nielubiesiatkówki – wymamrotałam pod nosem.
-Proszę?
-Nie. Lubię. Siatkówki. – warknęłam, może trochę za ostro.
-Więc czemu grasz?
-To już więcej niż jedno pytanie. Żegnam – odwróciłam się na pięcie w stronę uchylonych drzwi.
-Zaczekaj – złapał mnie za nadgarstek. – Nie chciałem cię urazić, to po prostu… dość nietypowe.
-Chcesz wiedzieć? – skinął głową. – Matka wysyła mnie na wszelkie możliwe zajęcia pozalekcyjne, łącznie z siatkówką. Nie wiem czemu to robi – powiedziałam, uprzedzając jego pytanie. – Może chce mi wynagrodzić to, że ona i ojciec dom traktują jak hotel – przychodzą się wyspać. Ale nienawidzę siatkówki. Jestem najgorsza w całej drużynie, przez to, że mam mniej więcej piętnaście centymetrów wzrostu mniej niż pozostałe dziewczyny. Nienawidzę wszystkiego, co się wiąże z siatkówką.
-Mnie też? – zadał kolejne pytanie. – Właściwie nawet mnie nie znasz, nie możesz mnie nienawidzić. A co do siatkówki, poznam cię kiedyś z jednym z chłopaków z drużyny, w porównaniu z nami to karzełek, ale jakoś mu idzie. Do zobaczenia wkrótce, Misia – mówiąc to oddalił się z zasięgu mojego wzroku. Misia. Niby zwykłe zdrobnienie, ale tak jakoś zrobiło mi się cieplej na sercu. Może i nie pozwalałam nikomu tak do siebie mówić odkąd skończyłam sześć lat, ale w jego ustach brzmiało to jakoś tak uroczo… Zorientowałam się, że sterczę na korytarzu jak idiotka, więc weszłam do pokoju. Pokój, jak to pokój. Dość duży. Ciemnofioletowe ściany, jasne meble. Łóżko duże, nawet taki Kurek by się zmieścił. Skórzana kanapa i fotele, lodówka, biurko, kilka szafek i dwie pary drzwi. Ujdzie. Rzuciłam na posłanie keyboard, który ciągle trzymałam w ręku oraz gitarę, torebkę upuściłam na podłogę, po czym wtargałam cały mój bagaż z korytarza i ułożyłam w nieregularny stosik, zwany potocznie „pieprznęłam byle gdzie”. Wyjęłam z torebki papierosa i odpaliłam go bez zwłoki. W kącie pokoju, na małym stoliku zobaczyłam czajnik i kilka kubków. Szybko wyjęłam z torebki saszetkę kawy „na czarną godzinę”, wsypałam jej zawartość do największego kubka i czekałam aż woda, która magicznie już tam była raczy się zagotować. W pewnym momencie dostrzegłam pewną niedogodność: słupek popiołu był już coraz większy, a ja nie widziałam tu nigdzie popielniczki. Pewnie byli nastawieni na same grzeczne dzieci, które na widok papierosa uciekają jak spłoszone sarenki. Nie widziałam innego wyjścia, jak tylko wyprawa do sklepu i to jeszcze dzisiaj. Ale przedtem musiałam sobie jakoś poradzić. Otworzyłam okno i strzepnęłam słupek, który był już dłuższy niż połowa papierosa. Spokojnie skończyłam palić, po czym wyrzuciłam peta za okno. Zalałam kawę, która jednak nie nadawała się zbytnio do spożycia, a przynajmniej nie w tym momencie. Nie tak miało wyjść. Wkurzona, mimo papierosa który teoretycznie miał mnie uspokoić, wyjęłam gitarę z pokrowca. To zawsze pomagało. Utwór Highway to hell wydał mi się dość odpowiedni na tę chwilę, więc bez zastanowienia zaczęłam szarpać kostką struny. Nie spodziewałam się jednak, że może to komuś przeszkodzić. Jak się okazało – mogło. Drzwi mojego pokoju otworzyły się i wpadła do niego niezbyt wysoka, rudowłosa dziewczyna. Z wyglądu może pierwsza klasa, ale żaden pierwszak nie odważyłby się zrobić czegoś takiego. Domyśliłam się więc, że stojąca przede mną dziewczyna ubrana wyłącznie w koszulkę AC/DC i szare bokserki jest tak jak ja, maturzystką.
-Kurwa, śpię. A właściwie już nie. Co cię do cholery skłoniło do grania o jedenastej w niedzielę. Mam kaca jak stąd do Gdańska, a ty mi się nawet wyspać nie dasz – mówiła szybciej, niż ja kiedykolwiek.
-Chcesz kawę? Woda jeszcze gorąca – zaproponowałam, bo dobrze wiedziałam o czym mówi. Sama umierałam na ból głowy, mimo sześciu tabletek apapu, które zjadłam w samochodzie.
-No daj. Hej, czyli teraz to ty zajmiesz ten pokój? Ciągle stał pusty.. w sumie jest podobny do mojego, mieszkam w 201. Bałam się że wcisną tu jakąś lalunię, która się uczesać bez fryzjera nie potrafi. Ale ty taka nie jesteś… Co cię tu sprowadza? – trajkotała dalej, a cała jej złość jakby wyparowała. Podałam dziewczynie kawę, jednocześnie opowiadając jak się wkopałam w ten bajzel. – No, nieźle. Jakoś tu przeżyjesz, tak myślę. Ja jestem tu od kwietnia, kiedy zdemolowałam dom rodziców podczas imprezy trochę się wkurzyli… Daję sobie radę.
-Palisz? – spytałam ją.
-No, ale wczoraj wypaliłam wszystko.. Niezła impreza była.
-A co powiesz na małe wyjście do sklepu? – uśmiechnęłam się chytrze. Potrzebowałam kilku niezbędnych do życia artykułów, takich jak kawa i popielniczka.
-Nie powinno się wychodzić z nieznajomymi. A co jeśli mnie porwiesz – zażartowała.
-Och, no tak. Moja głupota. Michalina jestem, idziesz?
-Daniela – odpowiedziała. – Jasne, tylko się ogarnę. Daj mi pięć minut – mruknęła i wyszła. Wróciła po krótkiej chwili, ubrana i uczesana. Dobra była, ja potrzebowałam przynajmniej dwa razy tyle czasu.
-Możemy już iść? – złapałam torebkę i klucze.
-Pewnie. Ale muszę cię uprzedzić: wiesz, że będziemy mieć kłopoty, prawda? W sumie nic strasznego, ale będą drzeć mordę…
-Nie przypominam sobie dnia, w którym nie miałabym kłopotów – odparłam zamykając drzwi.

*

notkę dodaję ja - przyjaciółka autorki, prosiła mnie, żeby bardzo wam podziękować za miłe komentarze i nominację, mam wam również powiedzieć, że jesteście kochane <3

piątek, 2 sierpnia 2013

1. Jeśli się zastanowić, nie powinnam żyć, bo to demoralizuje innych.

Wszystko było super. Byłam na imprezie, trochę wypiliśmy, nie za dużo, tak tylko żeby się dobrze bawić. Karol nareszcie zebrał się na odwagę i zaprosił mnie na randkę. Wszystko działo się szybko, może nawet aż za bardzo. Towarzystwo było wesołe, muzyka dobra, nawet piwo, które – notabene – było jedynym napojem alkoholowym na urodzinach Kryśki, smakowało jakoś bardziej. Choć piwa ogólnie nie lubię, wolę wódkę albo whiskey. Najbardziej whiskey. Tańczyliśmy, wygłupialiśmy się… Ale w jednej sekundzie wszystko się skończyło. Ktoś z sąsiedztwa zadzwonił po policję. Dwaj mundurowi wpadli z alkomatami, sprawdzili wszystkich i to by było na tyle. Kryśce zostawili mandat za zakłócanie ciszy nocnej, zgarnęli małą grupkę niepełnoletnich, do której miałam nieszczęście należeć. Rozwieźli nas do domów, wytłumaczyli rodzicom całą sytuację. Nie powiem, moi nie byli zbyt szczęśliwi – niby wiedzieli gdzie idę, ale uparli się, że skoro osiemnaste urodziny będę obchodzić dopiero za niecałe dwa miesiące, powinnam być trzeźwa. Nie pomógł też fakt, że w mojej torebce znaleźli do połowy wypaloną paczkę miętowych LM’ów. Tłumaczenie, że przechowywałam koleżance uznali za niezbyt przekonujące. W jednej chwili matka wykonała kilka telefonów – a warto zaznaczyć, że było już dobrze po północy – po czym kazała mi pakować walizki. W ten sposób znalazłam się tu – w jakże cudownej szkole z internatem znajdującej się w niezbyt wielkiej miejscowości, której nazwy nawet nie zapamiętałam. W nocy nie spałam zbyt wiele – kiedy skończyłam pakowanie było po czwartej, a wyjazd został zaplanowany na godzinę ósmą. Warto pamiętać, że była to niedziela, a w ten dzień tygodnia nic nie jest w stanie wyrwać mnie z łóżka przed dwunastą. Nie wstawałam tak wcześnie od pierwszej licealnej, kiedy to stwierdziłam, że Kościół karmi nas stekiem kłamstw oraz że Boga nie ma, skoro istnieją ludzie tacy jak moi rodzice. Jednak dziś nie było mi dane wyspać się ani trochę. Z łóżka podniosłam się o godzinie szóstej trzydzieści. Wykonałam perfekcyjny makijaż, dopakowałam resztę kosmetyków, wciągnęłam pierwszą lepszą rzecz wyciągniętą z garderoby – w dniu dzisiejszym oznaczało to granatowy top odcinany pod biustem, czarne, idealnie dopasowane rurki oraz conversy, które kiedyś były czarne, a dziś już trochę zblakły – złapałam pokrowce z gitarą i keyboardem i zbiegłam do auta. Ojciec zajął się resztą bagaży, nie szczędząc mi narzekania, że wyjeżdżam na osiem miesięcy, a zabieram z sobą pół domu. W samochodzie założyłam słuchawki i włączyłam Nirvanę, aby nie słyszeć marudzenia matki, że robią to wszystko dla mojego dobra. Przykro mi, ale jakoś ciężko mi w to uwierzyć. Wcześniej dla mojego dobra zapisali mnie na milion zajęć pozalekcyjnych, takich jak tenis czy francuski. I o ile te zajęcia mogły przydać mi się w życiu to gdy zapisali mnie na warsztaty tkackie, powiedziałam dość. Stałam się wtedy typową zbuntowaną dziewczynką z dobrego domu. Nagle średnia moich ocen opadła z 5 do niecałych 4, zaczęłam coraz więcej imprezować, pić, dorwałam się do papierosów, później do skrętów… a oni, jak się po nich spodziewałam, nie zauważyli niczego. Raz czy drugi wróciłam zbyt późno do domu – przy czym „zbyt późno” znaczy tu w momencie, w którym jedli śniadanie. Matka wtedy pokrzyczała, pokrzyczała i na tym się kończyło. Posunęłam się nawet do zrobienia tatuażu na prawej łopatce. Zwyczajnie chciałam zobaczyć, czy ich to ruszy. Ale nawet „it’s fun to lose and to pretend” nie przykuło ich uwagi. Raz ojciec zauważył bandaż i spytał co się stało. Uwierzył w wypadek na treningu koszykówki. Nawet nie pamiętał, że ostatecznie nie udało mu się zapisać mnie na kosza, bo treningi kolidowały z Klubem Dyskusyjnym oraz zebraniami komitetu charytatywnego, na które matka ciągała mnie co czwartek. Takich właśnie mam rodziców. Teraz „z miłości” zatrzymali się przed – nie powiem, dobrze wyglądającym – ogromnym budynkiem z czerwonej cegły, zaczekali aż wyciągnę wszystkie siedem walizek, dwie torby oraz oba pokrowce z instrumentami, mruknęli coś w stylu „to dla twojego dobra Michalinko” oraz „tu ci będzie najlepiej” i odjechali bez pożegnania. Całkiem w ich stylu.
- Michalina Mrozińska? – spytała jakaś kobieta w średnim wieku.
-Hm, tak. Mogę w czymś pomóc? – wymruczałam standardową formułkę, którą wciskali mi na zajęciach z savoir - vivre w każdą środę między szesnastą a siedemnastą trzydzieści.
-Myślę, że to ja mogę pomóc tobie, dziecko. Jestem dyrektorką tej szkoły. Przyjaźnię się także z twoją matką, która dała mi do zrozumienia, że jesteś raczej trudnym przypadkiem… Chodź, pokażę ci pokój, który będziesz zajmować. W międzyczasie mogę odpowiedzieć na wszystkie pytania.
-Gdzie my właściwie jesteśmy? – to jedyne, co mnie interesowało. Choć nie, właściwie to chciałam tylko wiedzieć, gdzie mogę dostać belgijskie gofry z dżemem pomarańczowym i karmelową latte. Dobra, nie musiała być latte, chciałam tylko kofeiny, nieważne w jakiej postaci.
-Znajdujemy się w Bełchatowie, malowniczej miejscowości położonej około 160 kilometrów od Warszawy, więc w zasadzie do domu będziesz pewnie jeździć tylko na święta…
-Przepraszam? – przerwałam – nie chcę być niemiła, ale co z moimi bagażami? Sama niestety tyle nie uniosę...
-Och, tak… Myślę, że jakoś sobie poradzimy – powiedziała dziarsko i chwyciła jedną z toreb… niestety trochę źle oceniła jej ciężar, bo po chwili mocowania się, poddała się. – No nic, poczekaj tutaj, a ja sprowadzę kogoś do pomocy – mówiąc to ruszyła w stronę budynku. Po chwili oczekiwania usłyszałam męski głos dobiegający gdzieś ze strony nieba.
-Może pomogę z tym tutaj? – spojrzałam w górę i zobaczyłam dość przystojnego faceta, na oko jakieś pięć, może sześć lat starszego ode mnie. Miał chyba ze dwa metry wzrostu, więc z moim metrem sześćdziesiąt pięć miałam tylko jedną myśl, a mianowicie „wiać!, wiać!”. Cóż, normalni ludzie nie powinni być tacy ogromni. Mógłby mnie zabić, a ja bym nawet nie poczuła.
-Jeśli to nie będzie problemem, to chętnie skorzystam z pańskiej pomocy – uśmiechnęłam się zalotnie. Wiem, że nie powinnam flirtować ze starszym facetem. Ale cóż, nie powinnam też pić, palić, imprezować do białego rana i robić połowy rzeczy, które robię. Jeśli się zastanowić, w ogóle nie powinnam żyć, bo to demoralizuje innych… Nic jednak nie mogę poradzić, lubię to wszystko.
- Problem mielibyśmy wtedy, gdyby taka kobieta musiała nosić swoje rzeczy bez żadnej pomocy – uśmiechnął się.
-Problem jest taki, że nie mam pojęcia, gdzie powinnam iść… - szybko sprowadziłam nas oboje na ziemię.
-Nowa uczennica? Nauczycielka?
-Przeniosłam się tu na ostatni rok.. Pan jest nauczycielem, zgadłam?
-Niestety nie, choć gdybym wiedział, że uczą się tu takie dziewczęta… No nic, trochę wiem gdzie powinniśmy iść, więc czy mogę pokazać drogę? – ukłonił się, co pewnie miało wyjść szarmancko. Według mnie wyglądało komicznie, ale to nic.
-Oczywiście, będę wdzięczna – odpowiedziałam. Podążyliśmy w stronę budynku, który początkowo wzięłam za szkołę. Był to jednak akademik, a szkoła znajdowała się w budynku obok. Gdy tylko przekroczyliśmy próg – ja niosąca torebkę oraz moje ukochane instrumenty i mój towarzysz, który jakimś cudem dorwał wózek bagażowy i pchał go razem ze wszystkimi moimi rzeczami, co było wyczynem godnym medalu na olimpiadzie – wpadliśmy na dyrektorkę.

-A więc poznałaś już pana Kurka, Michalino? Dzięki jego uprzejmości klasa maturalna wybierze się w następny weekend na mecz lokalnej drużyny, Skry Bełchatów. Myślę że cię to zainteresuje, w końcu mama już zapisała cię do drużyny… - paplała dalej, a ja mogłam myśleć tylko o jednym: Cholera, nieźle się wygłupiłam.

_____

Dobra, coś jest. Krótkie, wątpliwej jakości, ale jest. Następny prawdopodobnie nie pojawi się przed 20 sierpnia, bo dopiero wtedy wracam z obozu, choć postaram się przesłać komuś drugi rozdział i poprosić o dodanie w moim imieniu. W takim przypadku można się spodziewać rozdziału mniej więcej za tydzień, a następnego po 20. Przyjmując że ktoś będzie chciał to czytać, ofc. Do zobaczenia po moim powrocie </3

bohaterowie



Michalina Joanna Mrozińska

i know i can be a good girl, but i've been bad before...






Bartosz Kamil Kurek

something in the way you move makes me feel like i can't live without you...






i inni.